Do popełnienia tego wpisu (niczym zbrodni w ciemnym zaułku) skłoniło mnie pytanie zadane jakiś czas temu na Facebooku przez Hobbity.pl – a pytanie było proste – wolicie recenzje tradycyjne czy videorecenzje?
Okazało się, że nie tylko ja nie lubię videorecenzji….
Żeby zrobić dobrą videorecenzję nie wystarczy usiąść przed kamerą i opowiadać o grze. Trzeba się wyróżniać poprawną wymową (albo właśnie nie wyróżniać się wadą wymowy) oraz nienaganną dykcją, Dotyczy to absolutnie wszystkich, od praktykantów po uznanych dziennikarzy. Niejednemu zdarzyło się już osiąść na laurach – co się przekłada na to, że widzimy, słyszymy (i kochamy ;)), ale nie rozumiemy wiele z tego o czym osoba opowiada. Nie piję tu akurat do przyjaciół recenzentów*) (choć niektórzy mogliby mówić wolniej i wyraźniej) – lecz do wybitnej postaci polskiego rada i telewizji. I chociaż nazwiska nie wymienię, to pewnie niektórzy się domyślą. Zdarza się w przyrodzie, wiec pilnujcie się panowie i panie :)
Należy się też wyróżniać wysokim poziomem języka polskiego (wtrącenia typu „nie”, „tak”, „yyy”, „prawda” itp. są nie na miejscu). Nie specjalnie też dobrze brzmią odzywki „nara, wporzo, okej, siema, hejka” i tym podobne wyrażenia slangowe. W zupełności wystarczy „cześć” , „gra jest ciekawa” albo „do zobaczenia w kolejnym odcinku”. To brzmi bardziej po polsku….
Tyle jeśli chodzi o dźwięk. A skoro to video a nie audio, to mamy jeszcze problem wizji, a więc wypadałoby mieć opanowany warsztat prezentera telewizyjnego (nie machamy nadmiernie rękami, nie tańczymy ale i nie prezentujemy twarzy pokerzysty).
Wzorem audycji radiowych modne ostatnio jest występowanie przed kamerą samowtór, albo samotrzeć, albo i też silną grupą pod wezwaniem (no dobrze, z tą wielością powyżej trzech chyba przesadziłam). Ale co uchodzi dziennikarzom na antenie, niekoniecznie dobrze wychodzi amatorom przed kamerą. Żeby produktywnie i zajmująco rozmawiać trzeba rozmawiać o konkretach, a nie wymieniać spostrzeżenia o emocjach, w dodatku powtarzających się (tak, no fajna jest, mnie też się podobała itd.). Mówimy o grze, chcemy przedstawić grę, a nie przeprowadzić wywiad z celebrytą. Uwierzcie mi, że lepiej się słucha gościa produkującego się samotnie, w dodatku zwięźle i na temat (z racji mojej niechęci do słowa mówionego nie oglądam wielu videorecenzji, ale potrafię wskazać paluchem kogo dobrze się słucha). Niestety, żeby zrobić dobry dialog wypada być aktorem lub dziennikarzem z bogatym doświadczeniem. Inaczej będzie albo sztucznie, albo rozwlekle i nijako.
Nikt się z tym wszystkim, kochani, nie rodzi. Tego się ludzie uczą – i to zazwyczaj dopiero na studiach.
Skoro mowa o wizji to niektórzy pomyśleli o tym, żeby było odpowiednie tło (i chwali im się to). Bardzo podoba mi się pomysł chłopaków z Board Games Factory, żeby prezentować gry na tle… regału z grami. A jakiś czas temu Game Troll TV zaprezentował nam odcinek… w plenerze. I super. Takiego tła większości recenzji jednak brakuje i brak ten mniej lub bardziej negatywnie wpływa na odbiorcę.
Pozostaje jeszcze sprawa montażu. Postawienie kamery i tańczenie przed nią (lub z nią) żeby podetknąć pod obiektyw omawianą kartę, machanie rękami i wskazywanie paluchami coś o czym właśnie mówimy (i w dodatku tak, żeby kamera rozmywała obraz) – jest wystarczające gdy tłumaczymy zasady współgraczom – ale nie jest najciekawszym rozwiązaniem jeśli chodzi o materiał filmowy. Mówisz o karcie – zrób wstawkę z obrazem karty. Chcesz coś wskazać – zrób odpowiednią grafikę na tej wstawce. Np. tak jak to zrobił Ignacy Trzewiczek prezentując Robinsona Crusoe.
A jak już jesteśmy przy montażu, to dołożę jeszcze jeden gwóźdź do trumny – dobrze jest jak jest czołówka, w końcu dobrze jest wiedzieć co będziemy oglądali – ale jeśli jest dłuższa niż kilka sekund – los jej jest przypieczętowany w postaci szybkiego przewinięcia do przodu – a wraz z tym pojawia się kolejna skaza na całości nagrania.
Skoro przejechałam się bo błędach technicznych to powiem jeszcze dlaczego nie lubię videorecenzji z innych powodów. Videorecenzji nie da się przeskanować. Nie da się też do niej w ten sposób wrócić i odszukać szybko czegoś, czego właśnie potrzebujemy. Muszę ją wysłuchać od początku do końca. Niektórzy wpadają na genialny pomysł prezentowania pewnych informacji tekstem na ekranie lub podziału swojej wideorecenzji na części – wtedy da się jako tako sprawnie odnaleźć coś w środku. Jednak w dalszym ciągu nie da się przeskanować nowej recenzji – co w dzisiejszych czasach jest na porządku dziennym jeśli chodzi o teksty pisane. Gwoli sprawiedliwości muszę jednak przyznać, że istnieje jedna niezaprzeczalna zaleta videorecenzji – docierają one do tej części społeczeństwa, która czytać nie lubi. Wiem, bo znam takich osobiście (i nie wiem tutaj czy się uśmiechnąć ;) że dociera, czy zapłakać :( że są tacy co nie lubią czytać).
A poza tym – videorecenzja wymaga dźwięku :(
Nie, żebym go nie miała, ale …. jak czytam, to nie przeszkadzam współlokatorom w rozmowie, oglądaniu TV, słuchaniu arii operowej etc. A słuchawek na uszach, to ja przepraszam bardzo, nie trawię. Ciszę trawię. Ciszę to ja nawet kocham. Ale w ciszy nie da się niczego wysłuchać, chyba tylko własnego sumienia ;)
I dlatego właśnie mało jest videorecenzji, które jestem w stanie strawić od początku do końca.
Dla odmiany…
Warsztatu recenzji pisanej uczymy się od małego – już dzieci w IV klasie szkoły podstawowej piszą wypracowania i będą to robić jeszcze co najmniej przez kolejne 8 lat. Dla odmiany więc niewiele jest recenzji pisanych, których nie jestem w stanie doczytać do końca.
No to się przejechałam….
Na szczęście nikt nie czyta mojego bloga to i nie będzie się komu obrażać :)
Ale może w przyszłości ktoś zapyta wujka Google jak robić/nie robić videorecenzji i trafi na ten tekst, i weźmie sobie małe co-nie-co do serca.
*) Nawiasem mówiąc szkoda, że z bloga FGH zniknął ten tekst Adama Kwapińskiego. Można się z nim było zgadzać, bądź nie – ale był szalenie merytoryczny. I dobrze napisany. Czy ktoś wie dlaczego zniknął i czy ja przeoczyłam coś czego przeoczyć nie powinnam?